Ania Uryga – Pacuszka i Mateusz Ingarden
W 90 dni dookoła Australii
artykuł czytany
1248
razy
Jesteśmy parą studentów z Krakowa. Już jakiś czas temu w naszych głowach zrodził się pomysł podróży po południowej półkuli naszego globu. Już na początku listopada 2009 roku wyruszyliśmy na „podbój świata…”. Mamy nadzieję, że uda nam się zrealizować podróż naszych marzeń w 10 miesięcy.
Teraz, po trzech miesiącach podróży przez piaski, lasy, pustynie, góry i jeziora możemy powiedzieć: „to już za nami”. Tak, Australia - pierwszy stop w naszej wyprawie – została przez nas zdobyta. Na naszej trasie spotykaliśmy wielu przemiłych, bardzo pomocnych ludzi, mnóstwo nieznanych nam dotąd zwierząt na czele z kangurami, a przede wszystkim zobaczyliśmy wiele tak różnorodnych krajobrazów, że starczyłoby tego na całą Europę.
Zanim dotarliśmy do kraju kangurów mieliśmy dwa dodatkowe przystanki (nie ma bezpośrednich lotów z Polski do Australii). Pierwszym z nich była stolica Anglii - Londyn. W ekspresowym tempie zdołaliśmy obejrzeć większość najważniejszych atrakcji turystycznych miasta (m.in.: Buckingham Palace, Big Ben, Westminster, muzeum Madame Tusseaud) i poczuć atmosferę wielkiego brytyjskiego miasta. Londyn jednak nas nie polubił, ponieważ przez cały czas naszego pobytu w nim mieliśmy różne problemy transportowe – to wyłączyli całą linię metra, którą akurat mieliśmy podjechać, to spóźnił się nam autobus a spieszyliśmy się na lotnisko, to w końcu mieliśmy opóźniony lot do Kuala Lumpur. Na szczęście cali, zdrowi i z niezagubionym bagażem dolecieliśmy do stolicy Malezji. Przylecieliśmy z nocy w noc (8 godzinne przesuniecie czasu), ale znaleźliśmy szybko dom naszej couchsurfingowej (www.couchsurfing.org) gospodyni, u której spaliśmy przez kolejne dwie noce. Gorąca i duszna aura przyświecała naszemu całodniowemu spacerowi po Kuala Lumpur. Zapewne wrócimy tutaj jeszcze kiedyś, by zobaczyć coś więcej niż udało nam się w ten jeden dzień pomiędzy jednym lotem, a kolejnym – prowadzącym do Melbourne. I tu zaczyna się nasza „właściwa” przygoda.
Australia zauroczyła nas już od pierwszych godzin od naszego przylotu (a było to notabene w środku nocy – o 00.30), ale także niemiło zaskoczyła, ponieważ przez pierwszy tydzień naszego pobytu było dosyć zimno i cały czas padało. Przez dwa dni zwiedzaliśmy Melbourne – miasto ładne chociaż to nie to samo, co bardzo stare Europejskie miasta. 12 godzin zajęło nam przejechanie 8 różnymi autostopami do Canberry – stolicy australijskiej. Miasto sztucznie stworzone w wyniku sporu między Sydney i Melbourne (o to, które ma być stolicą państwa) okazało się spokojnym, mało zaludnionym miejscem, w którym główną atrakcją turystyczną okazały się być stojące w każdym możliwym miejscu memoriały ku chwale wszystkiego i wszystkich. Jedynie futurystyczny budynek parlamentu oraz sejm i senat były naprawdę warte zobaczenia. Pomimo rozczarowania się miastem i jego zabudową będziemy miło je wspominać ze względu na Willa, który gościł nas w swoim domu i przyjął nas niezmiernie ciepło. Zabrał nas także na spacer na granicę z buszem, gdzie mogliśmy zobaczyć kangury kicające na wolości.
Z Canberry, łapiąc kilka kolejnych autostopów – które przez pierwszy miesiąc były naszym jedynym środkiem transportu po wschodnim wybrzeżu - dojechaliśmy do turystycznej miejscowości Kiama. Tam po raz pierwszy rozkładając nasz namiot na campingu zlokalizowanym prawie na plaży mieliśmy zamiar ponurkować z rurką. Niestety pogoda nam pokrzyżowała plany – padało non stop przez półtora dnia. Pozostał nam tylko kilkogodzinny spacer po pobliskich zatoczkach i oglądanie oryginalnych formacji skalnych (Blow Hole, Cathedral Rock czy skał w kształcie organów). Stąd udaliśmy się prosto do Sydney. Śpiąc u wujka naszego przyjaciela z liceum, spędziliśmy bardzo przyjemne 2 dni. Pierwszego obeszliśmy najciekawsze miejsca w Sydney (zaczynając oczywiście od Opera House), zaglądając także na kilka godzin do Taronga ZOO, gdzie mieliśmy okazję pogłaskać i pobawić się z kangurami. Drugiego natomiast wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy na zachód do Blue Mountains. Tam zastał nas deszcz, który na szczęście po południu ustąpił miejsca słońcu. Wspaniały spacer po buszu i widok z klifu (tutejsze góry są niczym płaskowyże z pionowymi ścianami spadającymi w doliny pokryte puszczą) na potężne przestrzenie pokryte drzewami oraz „Trzy Siostry” (formacja skalna) dostarczyły nam wielu wrażeń tamtego dnia. Wyjeżdżając z Sydney na północ udało nam się dotrzeć w okolice Great Lakes – do małej mieścinki Pacific Palms. Tutaj znaleźliśmy camping pod palmami pomiędzy jeziorem, a oceanem. Dzień minął nam na odpoczynku, opalaniu się, pływaniu oraz nurkowaniu z rurką. Stamtąd udaliśmy się do więzienia w South West Rocks – stare bo ponad 100 letnie ruiny więzienia (Australia jest tak młoda, że ciężko znaleźć tutaj starsze zabytki) były dobrą odskocznią od dnia spędzonego na łapaniu autostopu. Już następnego dnia byliśmy w Byron Bay – nadmorskiego kurortu pełnego restauracji, barów, dyskotek, hoteli, campingów i wszelkiej innej infrastruktury turystycznej. Wielu naszych autostopowych kierowców polecało nam to miejsce, ale według nas było ono trochę zbyt „głośne”, z wybrzeżem niezbyt odróżniającym się od innych oglądanych przez nas plaż. Spędziliśmy tam jeden dzień korzystając z uroków pięknej pogody i gorącej morskiej wody. Wieczorem zaś przespacerowaliśmy się do tutejszej latarni morskiej i najbardziej wysuniętego na wschód punktu Australii (byliśmy tak jakby na końcu świata). Kolejnym przystankiem za Byron Bay było Brisbane, do którego dotarliśmy odwiedzając po drodze Golden Coast (które poniekąd przypomina Miami, albo inne amerykańskie miasto pełne kasyn, wysokich budynków, surferów i plastikowych dziewcząt). Brisbane mile nas zaskoczyło rozplanowaniem przestrzeni – sztuczną plażą nad rzeką, pięknymi parkami i możliwością szybkiego transportu z miejsca na miejsce. Pomimo oddalenia miasta od oceanu i tak mieliśmy okazję, by się pomoczyć i to dużo – w największym na półkuli południowej parku wodnym. Spędziliśmy w nim cały dzień, dzięki czemu zregenerowaliśmy swoje akumulatorki na kolejne dni podróży. A były intensywne. Z każdym dniem byliśmy coraz bardziej na północy kraju. Krajobraz zmieniał się z głębokiej zieleni do suchego brązu. Podwożący nas kierowcy zawieźli nas do Rainbow Beach, gdzie wśród wielokolorowego piasku spędziliśmy leniwy dzień na plaży, aby kolejnego wybrać się na jednodniową autobusową wycieczkę po Fraser Island. Na Fraser Island nie ma dróg i poruszają się po jej piaszczystym terenie tylko pojazdy z napędem 4x4 (także autobusy specjalnie dostosowane do tych warunków). Po zobaczeniu na wyspie lasu deszczowego, psów Dingo, wielkich jaszczurów oraz krystalicznych jeziorek złapaliśmy kilka autostopów w kierunku Bundaberg. Po noclegu przy stacji benzynowej zawitaliśmy do destylarni rumu Bundaberg. Wycieczka po działającej nadal fabryce i degustacja trunków były dobrym początkiem pełnego wrażeń dnia. Dotarliśmy bowiem w okolice Bangary, gdzie mogliśmy się „rozgrzać” przed nurkowaniem na wielkiej rafie koralowej – tu posnorkelingowaliśmy w przejrzyście czystej wodzie pełnej rybek, koralowców i innych morskich stworzonek. Dwa kolejne dni podróżowania autostopem doprowadziły nas do Airlie Beach. W przerwach pomiędzy podwózkami spędziliśmy noc w rozbitym „na dziko” na plaży namiocie oraz podróżując skalnymi korytarzami jaskiń Capricorn Caves. Z Airlie Beach, przetransportowaliśmy się kilkoma autostopami do Cairns. Tu zdecydowaliśmy się ponurkować, gdyż właśnie to miasteczko jest położone najbliżej Wielkiej Rafy Koralowej. Dwa nurkowania na głębokość ponad 15 metrów oraz kilkadziesiąt minut spędzonych na snorkelingu dały nam niesamowicie wiele radości i nowych przeżyć. Przed nami rozpościerał się ogromny, nowy, tęczowy świat podwodny. Wśród wielu gatunków ryb, rybek i rybeczek udało nam się nawet spotkać rekina, który pływał bardzo niedaleko nas. Do tego przepiękna pogoda i bardzo sympatyczna załoga statku spowodowały, iż był to dla nas jeden z niezapomnianych dni w życiu. Ale nie traciliśmy czasu i już w ten sam dzień, po powrocie z nurkowania, złapaliśmy podwózkę do niewielkiej mieścinki Mossman. Mieliśmy wtedy dobry dzień, ponieważ jeden z naszych kierowców zaproponował nam nocleg na swojej wielohektarowej farmie. Ułatwiło nam to wiele, gdyż nie musieliśmy szukać noclegu po zmroku, w nieznanym sobie miejscu. A nasz gospodarz i jego rodzina okazali się być bardzo sympatyczni i otwarci. Będąc w Mossman chcieliśmy przejść się przez tutejszy wąwóz. Niestety okazało się, że – odwrotnie do naszych oczekiwań – są tu tylko dwie kilkuset metrowe ścieżki wzdłuż rzeki, z których jedna jest zamknięta. Toteż nasze plany co do dnia spędzonego na górskiej wycieczce spełzły na niczym. Po orzeźwiającej kąpieli w górskiej rzece wróciliśmy po nasze plecaki i postanowiliśmy jechać dalej na Cape Tribulation. Upał przy szosie był niesamowity. Na niebie nie było ani jednej chmurki, a drzewo pod którym staliśmy łapiąc autostop nie dawało zbyt wielkiego cienia. Szczęśliwie nie musieliśmy długo czekać – bardzo miła para jechała prosto do przylądka i postanowiła nas ze sobą zabrać. Cape Tribulation jest bardzo tropikalnym, gorącym, zarośniętym i …. pustym miejscem. Jest tu kilka campingów w lesie, ale poza tym niewielu ludzi tutaj mieszka. Na przylądek z miasteczka Daintree prowadzi prom kursujący co jakiś czas, gdyż nieopłacalne było tu budowanie mostu dla tak niewielu osób, które tu przyjeżdżają. Dzięki temu wypoczęliśmy w tropikalnej głuszy i nabraliśmy sił przed dalszą trasą. Pomimo niewielkiego ruchu na lokalnej drodze udało się nam złapać okazję i wróciliśmy po dwóch dniach z powrotem do Cairns, skąd 1 grudnia mieliśmy samolot do Darwin.
W Darwin zaczęła się zupełnie inna bajka, co poczuliśmy już po wyjściu z lotniska. Duża wilgotność powietrza w połączeniu z ogromnym gorącem dawały duchotę nie do wytrzymania. Ale daliśmy radę. Goszcząc u Ming – wieloletniej mieszkanki Darwin – mieliśmy okazję zabawić się na małym Christmas Party organizowanym dla jej współlokatorki i przy okazji poznać choć trochę jacy są tutejsi ludzie. Czy są inni od mieszkańców wschodniej Australii? Raczej nie – mają jedynie inny akcent.
W Darwin wypożyczyliśmy samochód, który był naszym środkiem transportu przez całe 22 dni. Było to dobre posunięcie, gdyż - jak zdążyliśmy zauważyć będąc już w trasie – północno-zachodnia część kraju jest prawie pusta. Od jednej miejscowości do kolejnej (czyli średnio od 300 do 500 km) można przejechać nie spotykając nikogo, lub mijając dwie lub trzy wieloprzyczepowe ciężarówki (tzw. Road Trains). Łapanie autostopu w takich warunkach byłoby niezmiernie trudne, o ile w ogóle możliwe. Na szczęście nie musieliśmy się nad tym zastanawiać, gdyż mieliśmy swój własny wehikuł.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż